przejście przez granicę jeszcze nigdy nie było tak zawiłe... 3 urzędników podzieliło się naszym ubezpieczeniem, a pomocnik celnika wziął co łaska 650, dla mnie zabawnie wyglądała grupka kierowców biegająca od okienka do okienka, stosując oczywiście jedynie prawa dżungli i w każdym płacąc pieniędzmi bez nominału, im pewnie było mniej do śmiechu... Mieliśmy także przyjemność gościć u samego guru-gumowe ucho. Niestety nie znał angielskiego więc nie pogadaliśmy sobie zbyt wiele...
W Aleppo niczym Agata Chrisie zatrzymaliśmy się w hotelu Baron. Nie przyznam się jak do tego doszło. Pan recepcjonista powiedział że widzi w oczach Tomka że jest good men i dał nam specjal price. (ach ta syryjska "uprzejmość" )Ale było super, tylko nie wiem za co się tak cenią...
Jeśli chodzi o jedzonko to najchętniej przychodziliśmy do knajpki na rogu, w której serwowali jedynie falafela, zwijanego w pół sekundy, którego wszyscy na stojąco kosztowali na ulicy przy stole pełnym dodatków. No i oczywiście nie da się zapomnieć cudownych soków i lokalnych słodyczy
Aleppo-największe wrażenie zrobiły na mnie suki. Życie toczy się tu jakby się czas zatrzymał, długie godziny snuliśmy się po starych uliczkach obserwując lokalną ludność
a jazda samochodem jest jak.... nie, nie da się tego opisać, niezwykle stresująca, cud że żyjemy :)
strasznie tłoczno, brudno, większość to faceci, łażą jak ćmy, wydaje się iż panuje tu całkowity brak zasad
wkoło słychać klakson samochodów, którego Garbi nie jest w stanie z siebie wydać...
Syryjczycy mają złą urodę.